Rozpoczynając pracę nad tym tekstem i organizując myśli, zatrzymałem się przy jednym słowie: „podróż”. To pojęcie, które jest pełne znaczeń i interpretacji, budząc w naszej wyobraźni obrazy odległych miejsc, emocji i odkryć. Kiedy sięgniemy po definicję „podróży” na stronach Wikipedii, odkryjemy, że to nie tylko fizyczne przemieszczanie się z jednego miejsca do drugiego, ale także podróżowanie wewnętrzne, odkrywanie samego siebie i otaczającego nas świata w nowy sposób. Dlatego też, gdy zaczynamy opowiadać o naszej przygodzie z fotografią, możemy postrzegać ją jako fascynującą podróż, pełną odkryć, nauki i rozwoju.
Podróż, którą chcę opisać, pojechałem razem z siostrą i szwagrem. Plan był aby zwiedzieć kilka miejsc w Polsce. Jakie to miejsca, dowiecie się w trakcie czytania.
I tak dnia 10 sierpnia 2015 roku skoro świt wyruszyliśmy. Pierwszym odcinkiem do pokonania to trasa z Warszawy do Lublina.
Jest to moja któraś już z kolei wizyta w Lublinie. Oprowadzany przez przyjaciółkę podczas mojej pierwszej wizyty, miasto mnie oczarowało. A szczególnie pełno wspomnień mam ze starówki, która jest mała, ale urokliwa. Moje ulubione schodki zwane Zaułkiem Hartwigów, czy uliczki w Rynku. Podoba mi się też Plac Po Farze – został utworzony po rozebraniu kościoła farnego pw. Św. Michała Archanioła.
Drugim moim ulubionym miejscem w Lublinie jest Ogród Botaniczny UMCS. Zachęcam do odwiedzenia tego miejsca. Szczególnie w okresie, kiedy wszystko zaczyna kwitnąć. Przebywanie, poznawanie i obserwowanie tych wszystkich roślin jest bardzo ciekawe. Bardzo duża różnorodność, sprawi, że każdy znajdzie coś co mu się spodoba. Ja sam koniecznie muszę się tam wybrać na jesieni, chodź wydaje mi się, że to już nie będzie to. Mimo to jestem bardzo ciekawy jak wygląda ten ogród o tej porze roku.
Z Lublina ruszyliśmy do Sanoka, gdzie mieliśmy rezerwacje w hotelu „Zajazd Sanocki”. W tamtych stronach, mieszka też moja przyjaciółka, o której już wspomniałem. Po rozpakowaniu i szybkim prysznicu, ruszyliśmy ją odwiedzić. No ale co to by była za podróż bez przygód. Ale też na obronę mogę powiedzieć, że pierwszy raz byłem w tamtych stronach. I mimo mojej dobrej orientacji w terenie, zdarzają się wpadki. Po małym błądzeniu, z pomocą nawigacji i konsultacji telefonicznej, trafiliśmy pod wskazany adres.
Bardzo dziękuję, za spotkanie i miłe przyjęcie. Za pyszną herbatę i wskazówki co do miejsc, które warto zobaczyć.
Z odwiedzin nie pojechaliśmy do hotelu, mimo później pory. Postanowiliśmy zobaczyć Sanok nocą. Miasto ładne, ale nic takiego mnie w nim nie urzekło. Mimo to, kocham chodzić po mieście nocą. Cisza, spokój i tajemnicze alejki oświetlone latarniami.
Następnego dnia, zjedliśmy śniadanie w hotelowym bufecie i wyruszyliśmy dalej. Kolejnym przystankiem miał być Bieszczadzki Park Narodowy. Później siostra odkryła, że trafiliśmy pod Zagrodę Pokazową Żubrów. Nieświadomi do końca gdzie trafiliśmy, poszliśmy jednym ze szlaków w głąb. Spacer był świetny i wyczerpujący. A to z powodu panującej temperatury i faktu, że woda nam się skończyła szybciej niż planowaliśmy. Szlak, którym się poruszaliśmy biegł pomiędzy drzewami. Więc o jakichkolwiek widokach na góry nie było mowy i właśnie na to nastawiony tam pojechałem. Mój błąd, przyznaję. Nie sprawdziłem dokładnie miejsca.
W drodze powrotnej, nim ruszyliśmy dalej, postanowiliśmy jeszcze zwiedzić Sanok za dnia. Szukałem też pocztówek, które obiecałem koleżance.
Żeby trochę załagodzić niedosyt jaki mieliśmy po spacerze w Bieszczadach. Pojechaliśmy nad Jezioro Solińskie. Dotarliśmy tam mając prawie suchy zbiornik. Brawo Ja. Zamiast zatankować na stacji, którą mijałem, pojechałem dalej. Okazało się, że dalej, żadnej stacji już nie było.
Martwić się tym miałem zamiar później. Teraz zachęceni widokami, które już minęliśmy po drodze, ruszyliśmy dalej pieszo nad jezioro. Tym razem trafiliśmy w miejsce, które czarowało swoim klimatem od samego początku. Nie mieliśmy dużo czasu. Mimo to, miejsca nam się tak podobało, że postanowiliśmy wynająć rowerek. To był strzał w dziesiątkę. Jezioro jest bardzo duże i opłynąć całego się nie udało. Warto jednak było, zobaczyć brzeg otaczający z innej perspektywy i jak wygląda w innej części jeziora.
Nie ze wszystkim jednak było tak kolorowo. Telefon który miałem, postanowił się zbuntować i padł. Tak więc, zostałem bez telefonu. Tablet, który działał jak chciał, przejął rolę nawigacji.
Następnym punktem na jaki się zdecydowaliśmy, to Morskie Oko. Nim jednak tam dotarliśmy, czekała mnie nocna trasa z Sanoka w okolice Zakopanego. Tam, mieliśmy już zarezerwowany pokój. A wcześniej jeszcze, stresująca i nerwowa jazda po górkach na resztkach paliwa w baku. Jak na złość, stacji jak nie było tak nie było. Moja Pszczoła jednak nie zawiodła i doturlaliśmy się do pierwszej napotkanej stacji benzynowej. Wydawać by się mogło, że teraz wszystko pójdzie jak po maśle.
I tu znów, jak by to mogło być inaczej. Przygoda, goni przygodę. W sumie, dla mnie osobiście podróż bez przygód to nie podróż.
Lubię nocą jeździć. Jest spokojnie, mały ruch itd. Ale tutaj byłem w górach, człowiek byłem pewny że nie zaśnie pokonując zakręt, za zakrętem. W górę i z górki. Niestety, całą jazdę zaburzył fakt remontu nawierzchni i objazdy których nawigacja nie uwzględniła. Objazd skutecznie nas opóźnił do tego stopnia, że właściciel pokoju zadzwonił czy będziemy. Oczywiście dotarliśmy, ale o godzinie około 1 w nocy.
Z rannego i wczesnego wstania nic nie było. Zmęczeni, musieliśmy trochę odespać. To spowodowało, że wstaliśmy już po śniadaniu. Właściciele byli bardzo uprzejmi i nie wypuścili nas bez porządnego śniadania. Mało tego, dostaliśmy też co, nieco na drogę.
Nad Morskie Oko też nie dotarliśmy od razu. Mimo, że właściciel nam tłumaczył jak mamy dojechać. Do obranego celu pojechaliśmy przez Zakopane. Jedynym problemem było zaparkowanie w okolicy Łysej Polany. Ale i tu małe rozmiary samochodu sprawiły, że udało się znaleźć lukę między innymi autami.
Z Łysej Polany ruszyliśmy pieszo w stronę Morskiego Oka. Byliśmy tam dość późno. Ale z drugiej strony, jak się później okazało, był to plus. Oczywiście, znów droga dała nam w kość i zabrakło nam wody do picia. Na szczęście po pokonaniu większej części drogi, znajdujemy pawilon gastronomiczny. Tam się zaopatrzyliśmy w wodę. Droga prowadząca do Morskiego Oka była malownicza i zachwycałem się nią co parę kroków. Szczególnie miejsca w których można było przejść kamiennymi schodkami.
Jednak to co zobaczyłem po dotarciu… zapierało dech w piersiach. Było jednak już późno. Z jednej strony plus, bo ludzi było mało. Większość schodziła w dół jak my wchodziliśmy. A z drugiej strony, udało nam się tylko obejść jezioro dookoła. To chyba jedno z niewielu miejsc z których nie chciałem wracać. I wiem, że mimo wysiłku jaki trzeba włożyć aby dotrzeć tam, to jest warto. Na pewno tam wrócę.
Czas jednak upływał, a czekała nas jeszcze droga powrotna. Większą część trasy pokonałem bez problemu. W końcówce coś mi się zrobiło w stopę i nie mogłem na niej stanąć. Dotarłem jednak do Parkingu Palenica Białczańska, skąd dalej pojechaliśmy autokarem.
To jednak nie koniec wycieczki tego dnia. Głodni i zmęczeni, pojechaliśmy do Zakopanego na Krupówki. Tam po zjedzeniu i krótkim odpoczynku, przeszliśmy się po deptaku, kupiliśmy pamiątki i wróciliśmy do naszego pokoju w Domu Gościnnym Skalnica.
Nad Morskie Oko też nie dotarliśmy od razu. Mimo, że właściciel nam tłumaczył jak mamy dojechać. Do obranego celu pojechaliśmy przez Zakopane. Jedynym problemem było zaparkowanie w okolicy Łysej Polany. Ale i tu małe rozmiary samochodu sprawiły, że udało się znaleźć lukę między innymi autami.
Z Łysej Polany ruszyliśmy pieszo w stronę Morskiego Oka. Byliśmy tam dość późno. Ale z drugiej strony, jak się później okazało, był to plus. Oczywiście, znów droga dała nam w kość i zabrakło nam wody do picia. Na szczęście po pokonaniu większej części drogi, znajdujemy pawilon gastronomiczny. Tam się zaopatrzyliśmy w wodę. Droga prowadząca do Morskiego Oka była malownicza i zachwycałem się nią co parę kroków. Szczególnie miejsca w których można było przejść kamiennymi schodkami.
Jednak to co zobaczyłem po dotarciu… zapierało dech w piersiach. Było jednak już późno. Z jednej strony plus, bo ludzi było mało. Większość schodziła w dół jak my wchodziliśmy. A z drugiej strony, udało nam się tylko obejść jezioro dookoła. To chyba jedno z niewielu miejsc z których nie chciałem wracać. I wiem, że mimo wysiłku jaki trzeba włożyć aby dotrzeć tam, to jest warto. Na pewno tam wrócę.
Czas jednak upływał, a czekała nas jeszcze droga powrotna. Większą część trasy pokonałem bez problemu. W końcówce coś mi się zrobiło w stopę i nie mogłem na niej stanąć. Dotarłem jednak do Parkingu Palenica Białczańska, skąd dalej pojechaliśmy autokarem.
To jednak nie koniec wycieczki tego dnia. Głodni i zmęczeni, pojechaliśmy do Zakopanego na Krupówki. Tam po zjedzeniu i krótkim odpoczynku, przeszliśmy się po deptaku, kupiliśmy pamiątki i wróciliśmy do naszego pokoju w Domu Gościnnym Skalnica.
Czwartego dnia ruszyliśmy do Częstochowy. Pojechaliśmy tam na mszę świętą, podziękować Bogu za bezpieczną podróż i pomodlić się za naszego śp. dziadka.
Odpoczywając, rozmyślają, planując i jedząc wpadliśmy na pomysł, że odwiedzimy naszego brata w Opolu. Udało nam się z nim skontaktować i potwierdzić wizytę.
I tak, nasza podróż, spontanicznie zboczyła z zaplanowanej trasy. Opola nie zwiedzaliśmy. Nawet nie wjeżdżaliśmy specjalnie do centrum. Obwodnicą szybko dostaliśmy się na przedmieścia gdzie wynajmował mieszkanie.